Ewa, młodsza córka, opisała życie matki. To życie jest szare: urodziła się w Warszawie, jej ojciec był człowiekiem ubogim, nazywał się Skłodowski. Uczył matematyki i fizyki. Dziewczęta pragnęłyby studiować na uniwersytecie, ale w Rosji kobiety nie mogły uczęszczać na wyższe uczelnie. Jedna z jej sióstr, Bronia, trafiła jednak do Paryża, gdzie uczyła się na lekarza. Maria zaś nastała na służbę jako nauczycielka domowa i od czasu do czasu posyłała starszej siostrze do Paryża po dwadzieścia rubli. „Jest jakiś talent w naszej rodzinie – pisała do niej – i ważne jest jedynie to, żeby ten talent się nie zmarnował. Ucz się…” Ona sama dopiero po latach dotarła do Paryża, na uniwersytet, kiedy starsza siostra wyszła już za mąż za lekarza. Kilka lat przed przełomem wieków, u jednego z rodaków, poznała się z Pierre’em Curie. Byli tak biedni, jak ludzie zwykli być biedni jedynie w rzeczywistości i w rosyjskich powieściach.
Ta kobieta, żona Pierre’a Curie – Madame Curie, jak bez specjalnego tytułu i rangi mawia się o niej na całym świecie – wychodzi teraz ku nam z kart obcojęzycznej książki, którą jej młodsza córka poświęca pamięci matki. Ta książka nie jest literackim arcydziełem. Pośród modnych, ekscytujących powieści biograficznych szarzeje brakiem wydarzeń, życie Marii Skłodowskiej-Curie nie było szczególnie interesujące. Wyszła z biedy niczym w betlejemskiej stajence, jak niemal wszyscy, którzy bezwarunkowo poświęcają własne życie służbie jakiejś idei i ludziom. Młodość minęła jej w niemal śmiesznym ubóstwie. Ta młoda kobieta, która później dwukrotnie zdobyła Nagrodę Nobla – raz za badania w dziedzinie fizyki i raz za badania w dziedzinie chemii – w latach uniwersyteckich w Paryżu była tak uboga, że w zimowe wieczory kładła się spać w ubraniu, a w łóżku przyciskała sobie do ciała nawet i to jedyne krzesło, byleby tylko móc się czegoś uchwycić zgrabiałymi, skostniałymi z zimna palcami; ta młoda kobieta, która przez całe lata żyje jedynie na gotowanej w domu herbacie i owocach, w mieszkaniu bez światła i wody, nie ma właściwie żadnych przedmiotów, jakimi urządza się dom, przez całe lata żyje na peryferiach społeczeństwa, i żyje szczęśliwie, nawet w ten sposób, ponieważ w coś wierzy. Później wyzna, że tamten czas pełen męki był najszczęśliwszym okresem w jej życiu. „Trzeba wierzyć w to, że mamy własne przeznaczenie” – mówi kiedyś córkom.
Nie, w tym życiu na próżno szukalibyśmy migotania malowniczych elementów. Tu każdy odcień jest szary, szary na szarym. Mimo wszystko to cudowne życie. Co je napędza? „Jest w tej rodzinie jakiś talent” – pisze do Broni; i rzeczywiście, ojciec jest fizykiem i matematykiem, Bronia – lekarką, Maria zajmuje się na uniwersytecie fizyką i chemią, członków rodziny pociągają badania naukowe. Czy taka skłonność jest „zdrowa”? Ta młoda kobieta o delikatnym organizmie, która z całą ambicją, jaka ją cechuje, poświęca życie badaniom naukowym, bynajmniej nie jest u końca wieku zjawiskiem codziennym. Ale ta kobieta nie jest też „niebieską pończochą”. Musimy uwierzyć, że w tej rodzinie chciał się wyrazić „jakiś talent”; jakiś ponadindywidualny intelekt, ów osobliwy przymus niepokojący ludzi w jednym czasie, ludzi, którzy zajmują się tymi samymi problemami, a nic o sobie nie wiedzą. Pierre Curie, fizyk, nie znał jeszcze Marii Skłodowskiej, kiedy w Szkole Fizyki i Chemii przy rue Lhomond zajmowała go ta sama tematyka, którą jego żona wybrała sobie jako przedmiot rozprawy doktorskiej: teoria promieni Becquerela. W końcu się spotkali. Powieściowy romans już nie mógłby być skromniejszy i bardziej bezbarwny niż spotkanie tych dwojga ubogich ludzi.
Swoje pierwsze laboratorium urządzili w szopie przypominającej jakąś stajnię. Pracowali tu przez dziesięciolecia. Wynikiem ich badań jest rad. Tak oto, tymi lakonicznymi zdaniami, chyba w bardziej nawet dramatyczny sposób można uzmysłowić męczeństwo, które prowadziło do tego odkrycia, niż gdybyśmy szczegółowo przedstawiali skomplikowane powikłanie niedostatków, braku nadziei, ograniczeń i osamotnienia, w którym upłynął im żywot. Madame Curie przez całe lata dzieli swoje życie pomiędzy biedny dom i ubogie laboratorium – rodzą się jej dwie córki, a więc ta kobieta sprząta, karmi piersią, prasuje, pierze, pielęgnuje chorujących, i w tym samym czasie, w każdej godzinie, w której może się wyrwać od rodziny, umyka do laboratorium, staje tam pośród probówek, obserwuje i sprawdza. Szuka substancji, której promieniowanie jest dwa miliony razy silniejsze od promieniowania soli uranowej. Śladem wskazówki, jaką dawały promienie Becquerela, i ze świadomością celu szuka ciała, które chce wytworzyć w „czystej formie”. W końcu, po latach eksperymentowania, Maria i Pierre otrzymują z Czechosłowacji blendę smolistą, wreszcie przybliżają się do owego tajemniczego pierwiastka, a pewnego wieczoru, gdy zmęczeni małżonkowie odpoczywają u siebie w domu, Pierre Curie, nękany jakimś niedającym się nazwać niepokojem, śpieszy z powrotem, a wraz z nim żona, do laboratorium chemicznego. W ciemnej szopie zatrzymują się bez słowa. W mroku coś promieniuje w umieszczonych na stole i na półkach ściennych szklanych rurkach. W ciemności, po omacku podążają w kierunku tego słabego światła. Po czym pochylają głowy, mężczyzna wyciąga rękę i głaszcze kobietę po włosach. Tak oto stoją, ze spuszczonymi głowami, bez słowa. Teraz zrozumieli: to, co promieniuje w probówkach, to rad.
Fizjologiczne oddziaływanie tego nowego pierwiastka sprawdzają na samych sobie: Pierre przypala sobie ramię, Maria – tułów, a doniesienie, w którym zdają Akademii sprawozdanie o działaniu tej niebezpiecznej substancji, jest lakoniczne i rzeczowe. Rad działa na żywe tkanki; i pod wpływem tego doniesienia zmienia się naukowy obraz świata. Ale dla Pierre’a i Marii być może właśnie teraz następuje najtrudniejszy okres życia: do tej pory zmagali się jedynie z ubóstwem i osamotnieniem, obecnie zaś muszą walczyć ze światową sławą, z zamysłami handlowymi, z sukcesem. Nagrodę Nobla przyjmują, bo potrzebują pieniędzy na swoje badania, ale nigdy nie wykorzystają możliwości komercyjnego zbycia radu. Świat zwraca się ku nim z wymaganiami. Cóż może dać tym dwojgu opętanych ludzi sukces? „Ja nie potrzebuję odznaczenia, tylko laboratorium” – pisze Pierre Curie do ministra, gdy oferują mu Legię Honorową. Ten sukces daje im nowe możliwości pracy; przeznaczenie odmawia im tego, by nadal pracowali razem. Pierre Curie umiera, potrącony przez wóz konny. Wdowa po nim, pierwsza kobieta profesor na Sorbonie, zajmuje miejsce męża w katedrze. W trakcie wojny jeździ na front samochodami z aparatami Roentgena. Umiera w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, sławna na cały świat, do ostatniej chwili przy pracy, samotnie i bohatersko.
Co jest w tym życiu legendarnego? Dzisiaj, kiedy tak skwapliwie produkuje się legendy o sztucznie wykreowanych bohaterach, nie zaszkodzi podnieść wzrok na ów fenomen, z którego promieniuje cudowne światło. Są i tacy bohaterowie. Ta kobieta, pośród ubóstwa, karmienia piersią, sprzątania i prac domowych, potrafiła poświęcić życie najczystszej pracy naukowej. W istocie jest w dziele jej życia milczący heroizm; a to chyba najrzadziej spotykane u człowieka zjawisko. Życie Marii Curie było szare. Teraz, kiedy jej młodsza córka opowiada o tym życiu, zauważamy z podziwem, że z tej szarej materii życia coś promieniuje, coś wartościowego, coś niezniszczalnego i nieodpartego, coś, co jest milion razy bardziej aktywne niż rad. Tym światłem jest treść pewnego życia. I dociera ono do naszych oczu nawet w blasku reflektorów mody, dociera z taką siłą, tak ciepłe, że podnosimy na nie wzrok, zadziwieni.
Tekst pt.: Życie, 28 listopada 1937
Kronika Niedzielna, Sándor Márai
Wydawnictwo Czytelnik, 2019