
W słonecznych lasach dzieciństwa zapuszczali się na długie wycieczki, w których to było najbardziej fascynujące, że nie wyznaczali sobie żadnego celu i żadnego terminu, wycieczka przestawała być wycieczką w momencie, gdy tracili z oczu ostatnie obrazy cywilizacji, drogi, domy, słupy, reklamy, one znikały i nagle byli na Wyprawie w Nieznane, mieli kompas, nie mieli GPS-u, mieli mapę, nie mieli telefonów (działo się to jeszcze w epoce telefonów), bo oczywiście skłamali rodzicom, i między innymi na tym polegała Wyprawa, że pozostawali odtąd zdani na siebie, Paweł i Andrzej, tylko na siebie, więc dzieci, ale nie dzieci, tylko że to było oślepiająco dziecinne, bo kim są ci Rycerze i Zbójcerze, w których bawią się maluchy, nie dziećmi Rycerzy i Zbójcerzy, ale niby dorosłymi Rycerzami i Zbójcerzami, no i taka to była gra, takie udawanie, kiedy szli z pękatymi plecakami i ostruganymi kijkami, od razu skręciwszy poza szlaki i ścieżki, w gęstwinę, w wykroty, przeskakując zawały pni i strumyki niemrawe, nurkując w cień ciemnozielony, taki cień jak kurtynę wodną, las wykwitał im pod koszulkami, pod czapkami z daszkiem, wyrastał spod rękawów i nogawek, ze skarpet, ów cień sążnisty zasadził im pod ubraniami zarodnie grzybów, kiełki roślin, larwy owadów, jeszcze trochę półmroku i wilgoci i czuli, jak to wszystko z nich wybucha, wypiętrza się spod cienkiej okrywy cywilizacji, tych paru tkanin, plastików i sprzączek, wychodzili na słońce cali zieloni, umazani w zieleni, utytłani w paprociach i mchach, poobcierani o korę i ciernie, z nosami zatkanymi gęstą mieszaniną zapachów lasu, byli na Wyprawie w Nieznane, przemierzali knieje i ostępy, wszystko mogło się zdarzyć, spotykali zwierzęta, małe i duże, ptaki, wiewiórki, sarny, jelenie, bobry, borsuki, raz widzieli wilka, raz - ścierwo łosia, palili ogniska na szczytach wzgórz, dym z ich ogni był jedynym znakiem techu od horyzontu po horyzont, skakali z głazów wysokich w ciepłe stawy śródleśne, kąpali się nago (jeszcze przed wiekiem nagości) jak ludzie prawdziwie dzicy, na te kilka chwil z pełnym przekonaniem wchodząc w stan sprzed wynalazku ubrania, ognia i języka, warczący na siebie i plujący, prychający jak koty, tak było, tak było, uciekli, a zagubienie stanowiło część ucieczki, czy ktoś ich szukał, czy ktoś ich ścigał, ścigała ich cała cywilizacja, ścigała ich przyszłość, lata, wieki przyszłe napiętrzone za nimi (przed nimi) niczym fronty apokaliptycznego sztormu, sine, bałwaniaste, nieprzejednane, a przecież nie myśleli tak wtedy, a nawet czy czuli, nie czuli, nie śnili, czegoś jednak się bali, przed czymś uchodzili, chłopiec i chłopiec, w dzicz, w gęstwinę, w cień ciemnozielony.
Jacek Dukaj, Król bólu