A ja już muszę zostawić moją babkę Helenę Konwicką, i jestem szczęśliwy, że mogłem z nią dotrwać aż do tego momentu, że nie pękło mi serce, że nie eksplodowała mi głowa, że przez całą zimę i wiosnę leciałem pod niebem jak żuraw na północ do swoich stron ojczystych, które karmią moją duszę już tyle lat, albo może zdążałem pod samym zenitem nieba w nieznany czas przed nami.

Jest noc, moja pora, zbliża się godzina duchów wymyślonych przeze mnie oraz duchów rzeczywistych, które mnie szukają cierpliwie w stogu gwiazd i planet.

 

Chciałem coś powiedzieć ważnego, przez tyle dni i nocy chowałem w zanadrzu duszy jakąś myśl, przestrogę lub słowa pożegnania, bo zbliża się czas pożegnań, więc chciałem coś wyskrobać na ścianie naszej wspólnej pamięci i teraz zapomniałem, i jestem w pół drogi, bo już nie jestem tam, lecz i nie wróciłem już tutaj, i wiszę gdzieś pod niebem, i czekam nie wiadomo na co, i ta konwencja lotu podniebnego, i to patrzenie z góry zawstydza mnie, bo obok widzę unoszące się pospolite kaczki, wyliniałe psy gończe, a nawet cielne krowy.

Wszystko się jednak dobrze skończyło, bo ja przecież mimo wszystko jestem, bo ja wszak żyję. Ale czy ja mogę być pozytywnym zakończeniem jakiejkolwiek historii?

Tadeusz Konwicki, Bohiń
Wyd. Agora, Warszawa 2010