Odkrycie prozy Larkina za pomocą „Zimowego królestwa” jest jak odbycie podróży w głąb ludzkiej duszy. To tylko jeden sobotni dzień zimowy spędzony z Katherine, przecięty warstwą letniej reminiscencji sprzed lat, gdy miała ich ledwie kilkanaście. Pejzaż duszy rozpięty na skondensowanej ferii emocji, gdzie pośród wojennej zawieruchy, będącej ciężkim, ledwie zarysowującym tłem powieści, a ciążącym zarazem niemiłosiernie, rozgrywa się konceptualna gra znaczeń - jeden dzień, lecz co do treści, całe dotychczasowe życie głównych bohaterów.
Badacz obserwuje ogród z zainteresowaniem i zachwytem, jednak badania, jakie prowadzi w swoim laboratorium, często wiążą się z okrucieństwem eksperymentu, w którym to on stawia się w pozycji stwórcy i niszczyciela. Wie o tym, że to okrucieństwo, ponieważ zdążył już poznać, czyli skosztować z Drzewa Poznania rosnącego w ogrodzie, i wie, że czyni krzywdę. Wie też o bólu i cierpieniu roślin i zwierząt, więc pojawia się współczucie dla nich. Zachwyt nad przemijającym życiem, żal i poczucie winy, świadomość wszechistniejącego w świecie ożywionym bólu, ale i nadzieja, że nie wszystko umiera. W naturze widać jakąś niezniszczalną regułę istnienia, a to, co ginie, nie ginie naprawdę, a jedynie zmienia swoją postać, przechodzi metamorfozę podobną do metamorfozy opisywanej przez Owidiusza, służy za materiał budowy temu, co przyjdzie potem, i być może tym bardziej wyraźne i dotkliwe jest piękno każdego pojedynczego istnienia, ograniczonego czasem i przestrzenią do swego kształtu. Ponieważ badacz poznaje tajniki natury i naturę przeistoczeń, rozumie, że także jego ciało złożone jest z tych samych cząstek i podlega podobnym przemianom, jest przecież także tylko figurą taneczną materii. Dlatego autorka zwraca się do swojego „kościotrupa”, do swoich nóg, do swojego ciała, jakby było elementem odwiecznego tańca natury, uczestnikiem pewnego naturalnego i nieco nieludzkiego równocześnie porządku, świadkiem metamorfozy. Zwraca się do niego „ze smutkiem”, ale „i z czułością”, jakby to powiedział Josif Brodski. Oszczędne w metaforyce i nagromadzeniu epitetów, pozbawione patosu czy źle pojętej poetyckości, dalekie od jakichkolwiek religijnych uniesień, nieepatujące słownictwem naukowym, wiersze te, prześwietlając pod mikroskopem na wskroś fizyczność liścia, stają się nagle także metafizyczną rozmową z czytelnikiem, małym traktatem, z rodzaju tych, jakie układano w czasach przed wielkim rozdzieleniem. Stają się także wielkim hymnem na cześć życia, jego dotkliwości, piękna i konieczności.
(…) Żegnajcie, piękne wizje!... Bez przerwy otwarty
Czeka na was port ramion mych nienasycony!
Przybywaj, kluczu ptaków wędrownych spłoszony,
Za którym tętni wiecznie śmierci krok uparty!
Spieszcie się, spieszcie!... Noc już bliska!... Wkrótce zginie
A ja już muszę zostawić moją babkę Helenę Konwicką, i jestem szczęśliwy, że mogłem z nią dotrwać aż do tego momentu, że nie pękło mi serce, że nie eksplodowała mi głowa, że przez całą zimę i wiosnę leciałem pod niebem jak żuraw na północ do swoich stron ojczystych, które karmią moją duszę już tyle lat, albo może zdążałem pod samym zenitem nieba w nieznany czas przed nami.
Jest noc, moja pora, zbliża się godzina duchów wymyślonych przeze mnie oraz duchów rzeczywistych, które mnie szukają cierpliwie w stogu gwiazd i planet.
Czytaj więcej: Przez tyle dni i nocy chowałem w zanadrzu duszy jakąś myśl
O pięknie i dobru tkwiących w ludziach, nawet, gdy trudny czas. Tekst Magdaleny Grochowskiej dotyka mnie głęboko. Nadto, me liczne tropy czytelnicze na przestrzeni kilkunastu lat spotkały się w jednym miejscu. Tekst otwiera na dalsze, nowe przestrzenie poszukiwań czytelniczych, a nade wszystko utwierdza w przekonaniu, że trzeba robić dokładnie to, co się od jakiegoś czasu robi z całą kompanią wspaniałych ludzi. To ma sens.
Dmitrij Fiłosofow: polski państwowiec. Magdalena Grochowska o rosyjskim publicyście i emigrancie politycznym >>>
Śpią wierzchołki, śpią koryta górskich rzek
I przylądki urwiste, i przepaście,
I wszystkie stwory pełzające, jakich tyle ziemia czarna
Karmi, i dzikie bestie, i pszczeli ród,
I potwory z dna purpurowego morza,
I plemiona szerokoskrzydłych ptaków śpią.
Alkman
Pod koniec lipca plac Daszyńskiego stał się miejscem wieczornych spotkań mieszkańców miasta, którzy przychodzili pod sąd okręgowy, by bronić niezależnego sądownictwa i sprzeciwić się tzw. reformie sądów proponowanej przez PiS. Codziennie, przez dziewięć dni stali pod gmachem sądu, wokół fontanny i na większości placu, trzymając w dłoniach świece. Wspólnie śpiewali hymn, słuchali fragmentów konstytucji. To chyba pierwszy raz, kiedy to właśnie plac Daszyńskiego, przez lata projektowany jako miejsce miejskiego odpoczynku, stał się domem dla wielkich manifestacji publicznych. Jedną z ponad 2,5 tys. osób, które brały w proteście udział, był Roman Kirstein, legenda opolskiej „Solidarności”. – Manifestacje w obronie niezawisłości sądów bardzo mnie wzruszyły. Nam nigdy nie udało się w Opolu wyciągnąć tylu ludzi na ulice. A tymczasem w środku lata, w pełni sezonu urlopowego, każdego dnia o godz. 21 przychodzili tutaj młodzi ludzie, którzy nie chcą angażować się w wielką, brutalną politykę, ale pokazują, że zależy im na tym, aby Polska nie utraciła tego, co zyskała w ostatnich latach – mówi Kirstein. – Podczas jednego ze spotkań pod sądem znajomy powiedział mi, że w końcu widzi mnie uśmiechniętego na manifestacji. Dziękuję za to wszystkim, którzy byli tam razem ze mną. (M. Misztal, N. Barczyk) Czytaj całość >>>
Wstaję, gdy jeszcze noc, o pierwszym świcie wychodzę z domu, lecz na polu pracuję tak samo, jak w pokoju, myślę, czytam, piszę. Sen, ile tylko możliwe, odpędzam od swych oczu, ciała strzegę przed gnuśnością, ducha przed rozkoszami, zawsze czynny, nie pozwalam sobie na odrętwienie. Całymi dniami chodzę po spiekłych górach i rosistych dolinach, zaglądam do pieczar, przemierzam oba brzegi Sorgii nie spotykając natrętów, obywając się bez towarzysza ni przewodnika, a moje troski z każdym dniem stają się mniej ostre i uciążliwe... Tu Rzym, tu Ateny, tu nawet ojczyznę buduję sobie z własnych myśli, a otaczają mnie przyjaciele, na których się nigdy nie zawiodę. Żyli oni wiele wieków temu i tylko mnie są znani przez podziw, jaki mam dla ich czynów i ducha, dla ich obyczajów i życia albo dla ich języka i talentu. Ze wszystkich miejsc i ze wszystkich czasów ściągam ich do tej doliny. I tak sobie chadzam w ich towarzystwie, wolny i bezpieczny.
Petrarka, Jan Parandowski
Wyd. Czytelnik; Warszawa, 1975
Jesień. Niedługo zaczną spadać kasztany. W parku wycieli ogromną, rozłożystą lipę, pień pokroili na grube plastry, plastry pokawałkowali na ciężkie polana. Co było żywą, strzelistą konstrukcją, leży teraz na ziemi jak stos porzuconego gruzu, ślad czegoś, co cieszyło ludzi, a teraz utraciło rację bytu, swoją użyteczność i sens.
Lapidaria IV-VI, Ryszard Kapuściński
Skąd bierze się moja pokora? A stąd, że zasiadam do stawiania znaczków na papierze w nadziei, że coś wyrażę, umiem na tym spędzać całe dnie, ale kiedy postawię kropkę, widzę, że nie wyraziłem nic. Chciałbym siebie uważać za geniusza, to jednak niezbyt się udaje. Co prawda nie wiem, gdzie są geniusze literatury, którym mógłbym zazdrościć. Ci dawni są schwytani przez obyczaj i styl swoich czasów, ci nowi poruszają się z trudem w przezroczystej patoce, która już zastyga. A ja ciągle z moim nienasyceniem, jak w tej chwili, kiedy podchodzę do okna, widzę wieżę z zegarem, w dole śnieg na trawnikach campusu Ann Arbor, przechodzącą po ścieżce dziewczynę i samo już to, bycie tu, przy tym oknie, w chwili takiej jak każda inna, to znaczy niepowtarzalnej, z bielą śniegu i ruchem nóg oglądanym z wysoka, wystarcza, żeby mnie wpędzić w lament nad niewystarczalnością języka.
Z tomu „Nieobjęta ziemia” Czesława Miłosza
Odwiedza nas 18 gości oraz 0 użytkowników.