Żadne pomidory mi się nie podobały. Wszystkie były wodniste i zimne. Chciałem takich pomidorów, jakie umiała wyhodować Weronika Werhunt: mięsistych, z sercem, z posmakiem słońca i ziemi w miąższu. Nie było tu takich. Babka do swoich krzaczków mówiła. Pochylała się, głaskała listki, podwiązywała łęty i owoce, żeby ciężarem nie zniszczyły rośliny.
Czy ktoś jeszcze rozmawia z pomidorami? To tak jak z wielkimi pytaniami. Kogo one obchodzą, kiedy nie ma pomidorów? Śmierć? Życie? Wieczny powrót? [...] Chciałem jak najszybciej znaleźć się w kuchni, ukroić grube plastry pomidora, posypać je zmielonym grubo pieprzem i jeść.
Przypomniałem sobie, jak Weronika Werhunt podwiązywała krzaczki pomidorów do sosnowych palików, jak podlewała swoje malinówki i bawole serca jakąś wyjątkowo śmierdzącą gnojowicą i śpiewała po niemiecku absurdalną piosenkę o pomidorze, który dojrzewa w słońcu po to, żebyśmy – gdy już go zjemy – tak naprawdę zjedli światło. Nie miałem przekonania co do tego, że pomidorom potrzebne jest śpiewanie. Ona uważała inaczej. Jedliśmy te pomidory z cebulą, w śmietanie, marynowane, z ziołami i octem. Dodawała je do gulaszów, zup, robiła keczup ze śliwek i pomidorów. Jadłem je z szynką i boczkiem. Jadłem zapieczone z białym serem. Jadłem w chłopskiej sałatce. Jadłem ostry paprykowo-pomidorowy sos z taką ilością pieczonego czosnku, że śmierdziałem nim wiele dni po zjedzeniu. Ale najlepsze były wtedy, gdy kroiła je w ćwiartki, posypywała grubo zmielonym pieprzem i solą i podawała mi je, każąc jeść bez chleba, bo chleb zabije ich smak. „A ty masz pamiętać go do końca życia i wraz z nim mnie”.
Edward Pasewicz, Pulverkopf, Wyd. Wielka Litera