Szły noce i dnie, słoty i pogody, wiatry i mgły. Koguty biły skrzydłami i piały na wschód słońca. Sroka skrzeczała na płocie. Szły lata, jesienie i zimy. Wrony kołowały nad szarymi śniegami. Drzewa szumiały gałęzią. Chłopcy trzech osiedleńców wzrastali w cieniu boru, dochodzącego niemal do chat, śwarne już były z nich otroki. Puszcza była złowroga i zła. Korzenie drzew wżerały się w zbite czerwone gliny, podczas suszy twardniejące na kamień, rozprzestrzeniały się w szarych, sypkich piaskach, bytowały na grubych warstwach próchniczych, na zetlałych, powalonych pniach. Po konarach wysoko chodził wiatr. Huczał nocami czarny i porywisty, łamał gałęzie i trzaskał stwoły. Głębokie wykroty rozdzierały wsiąkliwy kożuch mchów – czarne, niewidzące oczodoły ziemi.
Puszcza wołała głosami tajemnicy i lęku. Zimą pod same chaty podchodziły wilki, zwabione zapachem bydła. Wiosną niedźwiedź wyłaził na słodkie jęczmienie, żubry tratowały zasiewy, a od straszących ludzi odwracały się niechętnie i wzgardliwie. W mgliste jesienne poranki przesuwał się po skraju ciemny kształt łosia, w gęstwinie hukało coś, nawoływało, szeleściło – straszne, niepojęte i złe.
Dzieciństwo biegło w cieniu puszczy, żyło jej tchnieniem, jej grozą, jej powabem. Nocą przysuwały się strachy, sny dusiły, usta same zaczynały krzyczeć – w mrok, w ciemność, skoro matkom nie zawsze chciało się ognia rozniecić. Przewlekłe opowieści szeptane przy czerwonych węglach w mroźne zimy, gdy wiatr gwizdał na zrębach, a śnieg wciskał się przez próg, przybierały nieodmiennie kształt puszczy. Okropne stwory, za dnia nie widywane, wychylały się z szumiącej gęstwy boru, skradały się za węgłami, chrobotały nieustępliwie, krążyły wokół złośliwe i złowrogie. Strach był kosmaty, włochaty, dławiący, chwytał za cienkie szyje, dusił zimnymi paluchami, przymuszał do nagłego krzyku. Nie pomagały zamawiania, słowa, znaki, wszystko było bezsilne – nie ustępował. Wzrok błąkał się pod poszytym dachem, gdzie na wyżce składano latem siano i gdzie czaiły się potwory puszczy. Porosłe burym mchem grubachne drzewa zbliżały się do ścian, głośno tupały w stwardniałą ziemię. Wiatr potrząsał zrębami i wył w szparach. Włosy jeżyły się na głowach, twarze spocone, rozpalone, oczy długo nieśpiące.
Puszcza szła wszędy od krańca aż po kraniec – rozległa, ciemna, zwarta, pełna trzęsawisk i zatorów zwalonych pni, pachnąca pleśnią i zgnilizną, rozrosła gęstwą nie do przebycia, odzywająca się ryczeniem żubrów, barkaniem się po wodach i bajorach, nocnym pohukiwaniem i trzaskaniem łamiących się gałęzi, ćwierkająca w miłosne wiosny ptasimi zalotami, tokująca w siwe poranki, gdy słońce ledwo oświeca płaskie korony sosen, brzęcząca owadzimi skrzydełkami, ciasna w gąszczu i złocista na zielonych polanach, gdzie ponad kożuchem mchów chmary ważek goniły za zdobyczą i gdzie drozd zachłystywał się swą miłosną piosenką.
Dokoła przez cały kraj, jak znały go stopy wędrowców i gadki długich wieczorów, szła puszcza. Jeleń wznosił gałęziaste rogi i nasłuchiwał wycia wilków. Dzik czochrał się o drzewo, pszczoły broniły się przed niedźwiedziem, na płowe sarny spadał z gałęzi ryś, syczące węże czatowały na leniwe ropuchy, gnieżdżące się nad brzegami rzek jaskółki zataczały szerokie, płynne kręgi w pogoni za muchami, cierpliwe pająki czyhały nieruchomo pośrodku siwych sieci.
Puszcza dygotała głosami miłości, walki, głodu.
Gdy w chatach za Śliźniowym brodem bajał Kuternoga swe baje, gdy bajdurzył o wielkich grodach pełnych bogactw, chronionych wałem na trzech chłopów wysokim, ostrokołem i wieżą, lub o jeszcze cudniejszych obcych grodach z kamienia, skąd zjeżdżali się kupcy, zwożąc ciężkie topory i miecze, dziergane złotem szaty i czerwone podbicia pod futra, srebrne kubki i misy, bisior, klamry i wonności dla białek, bransolety splatane ze złotego drutu, kabłączki, zausznice a pierścienie, zawsze wokół tego bajania – tu nad rzeką i tam w cud-krajach – szumiała czarna wroga puszcza. Przepływały przez nią rzeki szerokie, przebiegali ją woje księdza Mieszki, dochodziła do morza, za którym żyły Duny a Swije, Psiogłowcy a Samojedź, szła wszędy zwarta, niewzruszona, rozległa; tylko tu-tam rozjaśniała ją wypalona czy wyrąbana polana, na której gmerał się człowiek, na którą wpadał tur, wypełzała dziwożona, nocami wyły dziady.
Puszcza szła na wsze strony, gdzie słońce wschodzi i zapada, kędy noc się zaczyna i gdzie blady miesiąc tonie w gęstwinie drzew. Ogromne święte dęby, siedliska duchów puszczy, rzucały w tłustą próchnicę gładkie, złote żołędzie. Te, jeśli ich ryj dzika nie wyżarł, wiewiórka nie chwyciła, leżały długą zimę pod śniegiem. Wiosną pęczniały od wody i od ukrytej w nich żywi, rozpierały skorupę, aż wytryskał z nich zielony strumień młodziutkiego pędu. Ciepłe deszcze poiły go brunatnymi smugami, promienie słońca ogrzewały, parująca gleba karmiła. Potężnym zrywem życia buchała cała ziemia, a za dębami, modrzewiem, ostrzężyną i mchem parzyły się w ślepym porywie żubry i łosie, chutne dziki i płochliwe zające, ptactwo żyjące na gałęziach, wszelki zwierz puszczański; ryby w rzekach tarły się o siebie ponad złożoną ikrą, węże splatały się w ślisko-gadzich uściskach, muchy i jętki złączone wzajem wirowały gęsto w promieniach słońca albo nad cichą ciepłą wodą; krowy i łanie chodziły po lesie ociężałe i lepkie, rogacze spoglądały na się przekrwionymi oczami, z łoskotem zderzały się z porożem w zaciekłej walce o prawo do miłości. Łoś beczał przeciągle na moczarze, tokował głuszec i wiwilga wabiła w prześwietlonych lasach.
Coraz potężniejszym przyborem zalewała kraj puszcza.
Wraz z puszczą, bojąc się jej i walcząc z nią bez ustanku, plenił się człowiek.
Bolesław Chrobry. Puszcza, Antoni Gołubiew, Wydawnictwo MG, 2021