"Na cmentarzu koło dziesiątej czekało już umówionych przez Hanię ośmiu ludzi z łopatami. Potężni, żylaści. Zaczęło się karczowanie krzaków. Berezowska przyprowadza Wasyla Danielickiego, który pamięta pogrzeb, i ma wskazać miejsce pochówku dziadka. Jest w nim dostojeństwo, dystynkcja, jakby nie pasował do otaczającego go kołchozowego świata.
– Tse tut (To tu) – wskazuje powykręcanym kosturem na kępę krzaków. Trwają długie debaty i spory o to, gdzie Tadeusz Modzelewski leży. Analiza zdjęć z pogrzebu. Wędrówki w czasie i przestrzeni. Odmierzanie kroków od widocznego na zdjęciu jesionu, który przez ponad 60 lat zmienił się w potężne drzewo. W końcu decyzja: kopiemy.
Schodzimy w dół warstwa po warstwie. Łopaty cały czas kroją czarną, tłustą ziemię. Robota idzie. Ludzie zmieniają się co chwila. Na głębokości dwóch metrów odnajdujemy pierwsze kości. To wuj Tytus Weydlich, który zmarł luksusowo w roku 1937, dwa lata przed wybuchem wojny. Widzę go na zdjęciu w białym lnianym garniturze. Absolwent politechniki w Liège. Sprężysty, wygimnastykowany. Nie ożenił się nigdy, gdyż – jak głoszą rodzinne legendy – kochał mężatkę, z którą zresztą korespondował do końca życia. Zmarł nagle. Schylił się zawiązać sznurowadło...
Z pomocą miejscowego lekarza odtwarzaliśmy jego całą anatomiczną postać. Zaczęliśmy kopać obok. Po godzinie trafiliśmy na węgieł metalowej trumny. To pierwszy cud, który wydarzył się tego dnia. Zaginiony grób na zarośniętym chaszczami cmentarzu to jak igła w stogu siana. Trumna dziadka. Bez wątpliwości. Metalowa na zewnątrz, dębowa w środku.
Jej odkopywanie trwało długie godziny. Odnajdowaliśmy nadpalone świece wrzucone przez żałobników do grobowego dołu. Te same, które na zdjęciu trzymają moja babcia i mama. Parafina nie zna czasu. Knot wyglądał tak, jakby go ktoś przed chwilą zgasił. Można go znów zapalić.
Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?
Przywiedzeni wiejską plotką zaczęli się zbierać ludzie. Tłum nad dołem gęstniał, w miarę jak dramaturgia wydarzeń zmierzała do kulminacji. Dzieci, starcy, kobiety, kołchoźnicy, głowa przy głowie w zakleszczającym się kręgu. Setki par oczu wpatrzonych w ramiona trumiennego krzyża. W ciszy gęstej jak smoła metalowa trumna została wreszcie całkowicie odkopana. Płynęła powoli przez Styks wyciągana na linach w powrotnej drodze ze świata umarłych do świata żywych. Z ciemności Hadesu w słoneczny blask.
Grobowa cisza. Ludzie dyszą ciekawością. Słychać, jakby chóralny natrętny szept: – O-twórz wie-ko! O-twórz wie-ko! O-twórz wie-ko! Sytuacja mnie przerasta, nie panuję nad sobą. Dopada mnie zwątpienie. Sami zaaranżowaliśmy ten spektakl, a teraz trzeba sycić chciwą ciekawość, odzierać szczątki dziadka z człowieczeństwa, jakie jeszcze w ludzkich szczątkach tkwić może. Tłum wali na cmentarz. Ludzie stoją tak gęsto, że nie mogę się przebić przez zacieśniający się pierścień ciał.
– Zabierzcie dzieci! Weźcie stąd dzieci! – krzyczy nagle mama.
Dzieci, poganiane przez dorosłych, ociągając się, niechętnie odchodzą. Robi się luźniej. Ale wołanie mamy było jednak jak obietnica. Nie ma odwrotu. Trzeba brnąć.
– Otwórzcie wieko – mówię i czuję, jak ginie we mnie głos.
Jest taki piękny wiersz Władysława Broniewskiego dedykowany Antoniemu Słonimskiemu: Dwugłos:
Gdy ci przyłożą nóż do piersi nagiej
i każą zajrzeć do otwartej trumny,
czego ci trzeba, szlachetny i dumny?
Odwagi.
Broniewski towarzyszył mi przez cały czas tej upiornej ekshumacji. Tak, tak. Trzeba odwagi, by „zajrzeć do otwartej trumny”. Ale nie była to moja trumna ani nie była to trumna dla mnie. Trumna dziadka Tadeusza była trumną mojej matki. Trumną jej wszystkich niezaspokojonych tęsknot za ojcem. Była spełnieniem jej dziecięcego pragnienia, by rzucić się za tatą do grobu. Dać się zasypać, zostać razem z nim! A teraz, w złotym galicyjskim słońcu, odprawił się właśnie akt jej wyzwolenia. Dziady podolskie! Jakby chciała zabić osinowy klin w harpiach i upiorach XX wieku, które wygnały ją z tej ziemi, jakby mówiła: – A kysz! A kysz! A kysz! Wypędziłyście mnie stąd żywą, nie dałyście mi tu żyć, oto martwą tu powrócę i spocznę przy ojcu! Tu będę leżała, w tym grobie!
A kto prośby nie posłucha,
W imię Ojca, Syna, Ducha.
Widzicie Pański krzyż?
A kysz, a kysz!
Ale tu i teraz, na cmentarzu, w świecie ludzi, w ziemskim wymiarze, sprawa szła o coś innego. Spod wieka wyłoniła się trupia postać dziadka. Czarna jak węgiel, zimna mumia w oślepiająco białym snopie słońca.
– Widzicie! Widzicie! Nie ma szabli! Nie ma zegarka! Nie ma pierścienia! Nic nie ma! Nie ma!"
Jarosław Kurski, Dziady i dybuki
Wyd. Agora, 2022