Kto jeszcze poza nami, kombatantami PRL-u, doceni to wydarzenie? W dodatku jakże pechowe, bo natychmiast unicestwione przez konkurentkę nie do pobicia, samolotową tragedię smoleńsko-katyńską... Ale czy gdyby nie ta katastrofa, która przysłoniła całe medialne niebo nie tylko nad nieszczęsną ojczyzną, wytrzymałoby także konkurencję innych równoległych wydarzeń, nawet tych trochę mniej spektakularnych? Choćby dramatycznej kwestii, czy Orlando Magic wygrają w pierwszej rundzie play-off z debiutującymi na tym etapie Charlotte Bobcats? I czy Marcin Gortat, nasz strażak wchodzący na parkiet w razie pożaru, czyli nadmiaru fauli Dwighta Howarda, znów rzuci 16 punktów i skutecznie zablokuje Stephena Jacksona na obwodzie?
Obawiam się, że mało kto zauważył, co się w tym czasie jeszcze stało. Sam trafiłem na tę informację przypadkiem. Nie wierzyłem własnym oczom. W kwietniu, tym strasznym smoleńsko - samolotowym kwietniu, który przejdzie do historii Polski jako Kwiecień 2010, odtąd pisany zawsze z dużej litery, jak Wrzesień 1939, Październik 1956, Marzec 1968, Grudzień 1970 i tak dalej, otóż w tym samym nieszczęsnym, tragicznym Kwietniu 2010 minęło równe i szczęsne dwadzieścia lat od momentu likwidacji Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Jeszcze rzeczone dwadzieścia lat temu była to jedna z najpaskudniejszych instytucji komunistycznego państwa. Nie wszystkich oczywiście ta paskudność dotyczyła bezpośrednio. Chyba nawet dosyć niewielkiej liczby mieszkańców PRL. Inni mogli wręcz nie wiedzieć o istnieniu potwora czuwającego nad prawomyślnością naszego życia publicznego. Po prostu cenzura zdumiewająco skrzętnie ukrywała własną obecność, jakby zawstydzona samym swoim istnieniem. Była w tym głęboka racja. Czyż instytucja, której zadaniem jest między innymi wydawać polityczną zgodę na druk etykietki soku pomidorowego albo wystawę fotografii psów w osiedlowym domu kultury, nie powinna stale przepraszać za to, że ktoś ją powołał do absurdalnego życia?
No to coś opowiem.
Będzie to historia o pewnej urzędniczce inkryminowanego urzędu. Przy okazji też opowieść o moim upadku moralnym, prywatnej hańbie domowej, której pamięć do dziś mnie nie opuszcza.
Pani Basia - nazwijmy ją panią Basią, choć nosiła inne imię - pracowała w krakowskim oddziale cenzury w latach 70. i 80. Była drobną, sympatyczną i nader przystojną kobietą o falujących blond włosach, nijak nie kojarzącą się z własnym miejscem pracy, choć przecież nikt nie powiedział, że w cenzurze mają siedzieć same maszkary.
Pani Basia pracowała w pionie kultury i sztuki, więc dosyć często mieliśmy okazję się spotykać. Na przykład redaktorowałem czas jakiś w pewnym piśmie - pani Basia czytała nasze teksty i przybijała stosowną pieczątkę zgody albo niezgody na każdy zgłaszany utwór piśmienniczy. Ponieważ była bystra i inteligentna, szło się z nią dogadać w kwestii rozmaitych tak zwanych ingerencji. Nigdy się nie zacietrzewiała i dobry argument potrafił ją przekonać, aczkolwiek miała swoje pryncypia, rzecz jasna narzucone odgórnie, których przekroczyć nie mogła.
Jakiś czas później, w połowie lat 80., znów spotkałem panią Basię - tym razem w teatrze. Okazało się, że w jej gestii leży także cenzurowanie premier. Pojawiała się zazwyczaj na pierwszej generalnej, po której spotykała się z kierownictwem, by je poinformować o swojej decyzji, skądinąd zazwyczaj pozytywnej, przynajmniej nie słyszałem, żeby kiedykolwiek zdjęła cały spektakl. Ale moje z nią pierwsze spotkanie teatralne było o dziwo z miejsca nieudane.
Akurat zdarzyło mi się wyreżyserować coś na zaprzyjaźnionej scenie. Sztuka była polityczna, czas jeszcze bardziej polityczny i prawdziwie baliśmy się z dyrektorem o los spektaklu. Pani Basia przyszła, obejrzała, pokręciła blond grzywą. Siedliśmy w kącie ciemnej widowni. Nieco stropiona powiedziała, że w zasadzie ona osobiście niczego konkretnie niecenzuralnego tam nie widzi, tekst był zresztą wcześniej oficjalnie drukowany ale całokształt pachnie tym, o czym ona myśli, a my dobrze wiemy. Krótko mówiąc, niech się tym martwi wyższa instancja, czyli Komitet Wojewódzki partii.
Instancja została zawiadomiona, przyszła następnego dnia na drugą generalną. Ku naszemu obopólnemu zaskoczeniu i zażenowaniu okazało się, że to mój były kolega z roku polonistyki. Kolega na wszelki wypadek w ogóle nie patrzył na przedstawienie, a po pokazie szybko pożegnał się i uciekł. Spektakl poszedł. Były z nim potem osobne kłopoty, ale to inna bajka.
Wracając do pani Basi.
Mniej więcej wtedy też otworzyliśmy z przyjacielem własną niewielką galerię sztuki. Wystawy oczywiście też trzeba było cenzurować. Pani Basia, a jakże, i za to była odpowiedzialna. Zawiadamialiśmy oficjalnie Urząd, ona dzień przed wernisażem przychodziła i cenzurowała. Konkretnie - rzucała okiem na ściany, podczas tego rzucania przekomarzaliśmy się, uwodząc ją nawet odrobinkę, później przybijała odpowiednią pieczątkę i było po sprawie.
Za którymś razem napisałem kolejne zawiadomienie o wystawie i zadzwoniłem, żeby się umówić na kontrolną wizytę. Pani Basia spytała: Narusza? (w domyśle - Konstytucję PRL). Nie narusza - odrzekłem z całą powagą. - Godzi? (w sojusz ze Związkiem Radzieckim). - Broń Boże! - Podważa? (zasady ustrojowe kraju). - A gdzieżby! - No to otwierajcie. Mam inną robotę”.
Potem już tylko pisałem: „Zawiadamiamy uprzejmie, że zamierzamy otworzyć wystawę taką-to-a-taką. Oświadczamy jednocześnie, że wzmiankowana ekspozycja nie narusza, nie godzi i nie podważa”. Pani Basia życzyła nam przez telefon powodzenia w interesach i na tym się kończyło.
Trwało to kilka lat. Dla rozrywki zacząłem zmieniać formułę zawiadomień, stosując coraz to wymyślniejsze zapewnienia o bezwzględnej lojalności naszych wystaw wobec ustroju i sojuszy. Podobno cenzorzy głośno sobie czytali te moje pół kabaretowe enuncjacje. Czasy były ponure, rządził generał, w sklepach tylko ocet i buty na kartki, każda forma rozrywki była mile widziana, nawet w tak pryncypialnym Urzędzie.
Pewnego razu ugodziliśmy się na wystawę z zaprzyjaźnionym stołecznym artystą. Artysta obrazy przywiózł, ale ku naszej ledwo skrywanej konsternacji dołączył też parę dzieł z czasów stanu wojennego, jawnie prowokacyjnych politycznie, pokazywanych dotąd tylko w bezpiecznych kościelnych murach. Galeria nasza słynęła w środowisku z budzącej szacunek nieprawomyślności, wszyscy wiedzieli, że nachodzili nas ubecy i prześladowali kontrolerzy skarbowi, więc jak tu robić znanemu artyście cenzurę wewnętrzną? Zawiesiliśmy wszystko, ale strach był. Napisałem do Urzędu rutynowe zapewnienie, że nie podważa, nie godzi itd., choć, prawdę mówiąc, podważało jak diabli.
Kilka godzin przed wernisażem telefon od pani Basi. Głos roztrzęsiony, bliski płaczu. „Panowie, coście narobili?! Dlaczego?! A ja wam tak zaufałam...”
Okazało się, że niedawno nastał w cenzurze młody stażysta. Przydzielono go pani Basi. Kiedy dostała nasze zawiadomienie, wezwała chłopaka: niech idzie i trochę się przetrze, zobaczy fajną galerię, czegoś się nauczy. Nikt nas oczywiście nie uprzedził. Chłopak przyszedł, zobaczył, przeraził się i z tego wszystkiego nawet się nam nie przedstawił. Wrócił do Urzędu i wysmażył gorliwą epistołę treści jednoznacznej.
Kazali nam zdjąć część obrazów. Pani Basia nie odezwała się więcej, przysyłano potem kogoś innego. Musiała mieć nieprzyjemności w robocie. Ze swojej strony mogła podejrzewać, że nie po raz pierwszy ją oszukaliśmy. Było mi głupio i wstyd. Na nic się zdało przekonywanie samego siebie, że oszukać cenzora to niemal honor.
Niebawem przyszła wolność i zamknięto cenzurę. Jakieś pół roku później kupowałem gazetę w najzupełniej przypadkowym kiosku, akurat przechodziłem obok. Wyciągnąłem rękę z pieniędzmi, odruchowo zaglądając w okienko, a tam pani Basia. Poszarzała, jakby przymarnowana. Wykrztusiłem niepewne dzień dobry, ale tylko spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem. Nie poznała? Nie chciała poznać?
Wziąłem gazetę i się zmyłem.
Nigdy jej więcej nie widziałem.
Tadeusz Nyczek, Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek
Wydawnictwo Literackie, 2015