Z pewnością wiedział, że od lat jestem przyjacielem, więcej: członkiem rodziny jednego z jego kolegów dyplomatów, że zarówno pan, jak i pani domu darzą mnie sympatią i zaufaniem. W małym światku, gdzie toczy się życie tego rodzaju ludzi, gdzie istnieje jakieś życie towarzyskie, każdy wiedział, każdy skłonny był przyjąć za prawdę to, co w potocznej rozmowie brzmiało nader pospolicie, że mianowicie jestem przyjacielem pani domu, a jej mąż milczy i obojętnie, a może nawet z ulgą toleruje ten trójkąt. Naturalnie, E., jej mąż i ja nigdy nie rozmawialiśmy o tym wszystkim, sądzę jednak, że wszyscy troje znaliśmy tę grubiańską, lecz jakoś tam wiarygodną plotkę: pogodziliśmy się z nią, bezsilni cierpliwie ją znosiliśmy, jedno, ponieważ było to poniżej jego godności protestować przeciw podejrzliwości świata, drugie, bo nie miało ani siły, ani nie znało metody wyrażenia owego sprzeciwu.

 

Ambasador długo i życzliwie namawiał mnie do przyjęcia zaproszenia włoskiego rządu; zapewniał, że ten służy sztuce, kto nawet w czasie wojny bierze na siebie trud budzenia w ludziach zachwytu, dostarczając im szlachetnej rozrywki; artysta zawsze jest trochę dyplomatą; wygłosił jeszcze kilka podobnych komunałów. Kiedy wahałem się, poważnie spojrzał mi w oczy i z delikatnością oraz życzliwą wyższością światowca powiedział:
- Jest wojna i powoli opadną szlabany między państwami - położył rękę na moim ramieniu. - Przez długi czas nie będzie można podróżować po Europie. Ale pan musi stąd wyjechać, prawda?
- Co pan ma na myśli? - zapytałem.
Popatrzyliśmy na siebie szeroko otwartymi oczami. Wzruszył ramionami jak ktoś, kto mówi: „Dobrze pan wie, co mam na myśli, więc nie odgrywajmy przed sobą komedii!...”. Zrozumiałem, że myśli o E., o stosunku, jaki - zdaniem jego i wielu ludzi - łączył mnie z tą kobietą, o godnym politowania trójkącie, który czas już najwyższy zburzyć. Wszystko to powiedział bez słów, taktownie i zarazem niedwuznacznie - tak że zrozumiałem, iż naprawdę nie zaszkodzi, jeśli teraz udam się tam na jakiś czas, ponieważ oszczerstwo ma tę właściwość, że samo przez się potrafi się urzeczywistnić, także wtedy, gdy nie ma ku temu żadnej racjonalnej podstawy. Zrozumiałem to, co wiedziałem już od dawna, tylko nie byłem skłonny stanąć twarzą w twarz z tą wiedzą: że jestem winien tę podróż E. i jej mężowi, że jestem ich dłużnikiem, że jest moim obowiązkiem rozerwać ów tajemniczy krąg, który zamknął nas troje w jakimś sanktuarium przyjaźni, nierealnym i niezrozumiałym dla obcych. Któż by mógł to zrozumieć? Od kogo mogę wymagać, aby uwierzył, jak dalece była to przyjaźń czysta, bezwarunkowa i pozbawiona ubocznych myśli? Czy mogłem żądać, aby sympatię tej nadzwyczajnej, pięknej i młodej kobiety, jaką od lat obdarzała mnie otwarcie, z dumną szczerością duchów niezależnych, inni ludzie postrzegali i tłumaczyli sobie inaczej, niż zazwyczaj zwykli to czynić?... Sławny artysta, wykształcona, piękna kobieta z towarzystwa i jej mąż, starzejący się dyplomata - cóż to był za idealny trójkąt! Któż mógł pomyśleć o czymś innym niż o romansie, w powszednim, pospolitym znaczeniu tego słowa, w jednej z tych miłosnych gier towarzyskich, jakie w niezliczonych wariantach aranżuje życie z całkowitą obojętnością. Kiedy z zewnątrz patrzę na przyjaźń nas trojga, skłonny jestem zrozumieć ludzi. Pytania, jakie w ostatnim czasie zadawałem samemu sobie, odbijały się z udawaną szczerością w oczach obcych ludzi. Często się zdarza, że związek, który wykuwa miłość, przekształca się w przyjaźń, rzadko, by z długotrwałej przyjaźni wybłysnęła iskra miłości. Czy mogłem żądać od ludzi, aby zrozumieli, czym jest to, co spaja nas troje tak mocno, że stanowimy nierozerwalną więź? Bo to przecież niemożliwe, aby nie było Erosa w głębi związku utkanego z długotrwałej przyjaźni mężczyzny z piękną i młodą kobietą. Przypominam sobie sny, w których ciało E. wynurzało się nade mną z mgły sennego urojenia w całym swym słodkim, cielesnym powabie, pamiętam też nasze pierwsze spotkanie, kiedy ciało E. i każdy jej gest wysłały do mnie niedwuznaczny zmysłowy sygnał. Co więcej, w fizyczności tej kobiety było coś wyzywająco i nieodparcie erotycznego. Jej jasne włosy, których statecznych, uroczystych odcieni nie zniszczyły żadne fryzjerskie zabiegi; te dzikie, bujne i miękkie jasne włosy, jakimi natura obdarzała jedynie dziewczęta rasy nordyckiej; ciemny płomień jej oczu, biała jak śnieg karnacja - wszystko to było wojowniczym przesłaniem dla świata: tu jestem, bijcie się o mnie! I iluż to wyruszyło na ten beznadziejny bój! Osiem lat zespalała nas ta przyjaźń, przez osiem lat obserwowałem - czy lepiej powiedziawszy: obserwowaliśmy - ponieważ mąż E. i ja od dawna byliśmy cichymi sprzymierzeńcami - jak zdezorientowani mężczyźni, zarozumiali i wyniośli, pewni swej sztuki uwodzenia, do głębi poruszeni obietnicą, jaką zdawała się emanować jej uroda, raz zgoła nachalnie, to znów z tragicznym doznaniem owego głębokiego wstrząsu, próbowali zbliżyć się do niej, aby rychło uciec z niebezpiecznego wiru tego zjawiska. Bowiem E. była wirem dla pewnego rodzaju mężczyzn - lecz bardzo niewielu rozumiało wówczas, jak bardzo groźny to wir! Kto to rozumiał? Z pewnością ja - i ta tajemnica była już wtedy smutną i gorzką treścią mojego życia. Rozumiał to również mąż E., który znosił swój los z wielkoduszną cierpliwością ludzi z innego, minionego świata, możliwe, że z epoki rycerskiej. A wreszcie czy ten człowiek, ten starszy pan, który namawiał mnie do podróży i zachęcał do występu - czy coś z tego rozumiał?... Uważnie patrzyliśmy sobie w oczy.

Siostra, Sándor Márai
Wyd. Zeszyty Literackie, 2017