Elimelech Sofer, jeden z największych kabalistów XVIII wieku, zwany też Czytającym z Winnicy, nauczał: cały świat nie tylko został przed wiekami stworzony przez Tego-Który-Nosi-Niewy-słowione-Imię ze słów i z liter, ale też nadal stanowi gotowy do odczytania tekst, pozwalający zgłębiać mądrość Najwyższego. Każda roślina, przedmiot, dowolna część widzialnego świata zawiera w sobie liczby, a zatem i litery. Kwiat irysa to trzy płatki górne, trzy dolne, czyli dwa razy gimel i raz waw. Liść dzikiej róży, złożony z siedmiu części, to zajin na pojedynczej łodyżce alefu. Zydel na czterech nogach to alef na dalecie.
Uczniowie Elimelecha postanowili przepisać księgę świata. Chodzili skupieni po całej Winnicy, licząc źdźbła traw, opadłe z drzewa śliwki, cerkiewne kopuły, idące drogą baby w zapaskach, dzwonki przy końskiej uprzęży. Z dnia na dzień puchły tomy, zapisywane przez wiecznie zmieniającą się rzeczywistość: kiedy z gałęzi spadało jedno jabłko, a pozostawało na niej jeszcze dziewięć, tet zmieniał się w chet i alef. Mrówki, szukające ścieżki wśród żwiru, schodziły się i rozchodziły, przez dwa kwadranse zapisując kilka wersetów. Kapiące krople wymawiały wielokrotnie to samo, przeciągłe alef.
Dziś nie ma ani Elimelecha Sofera, ani jego uczniów, ani oprawnych w skórę rękopisów, w których zapisano mały Winnicki ustęp nieskończonej opowieści świata. Biblioteka trwa jednak razem z całą Winnicą, w każdym rowie, na każdym drzewie, za każdym parkanem, otwarta dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.
Niewidzialne biblioteki; Monica James, Lawrence Liang,Danish Sheikh, Amy Trautwein
spolszczenie: Jacek Dehnel
Wydawnictwo Literackie, 2022
Czytanie - jak zauważył Archiwista Dynastii Zhou - czyli kwestia wpłynięcia na jednostkę tekstu nastrojem paru godzin czy też żywionymi w danym momencie życia poglądami i wyobrażeniami, jest zajęciem skrajnie niepełnym: nikt z nas nawet nie napoczął żadnej książki, jeśli bowiem zdarzyło nam się przeczytać ją jakiegoś wieczora pod drewnianymi krokwiami pewnego pokoju w Bagmarze, w wieku dwudziestu trzech lat, to nie dostrzegliśmy nic z tego, co objawiłoby się nam o poranku w Karkonoszach czy w cieniu cerkwi w Wielkim Presławiu, ani też dziewiętnastoletniej dziewczynie z Yellowknife, czy też mężczyźnie, który postarzał się na obrzeżach własnych marzeń na jakimś niepowstałym nawet jeszcze osiedlu w Chakasji.
Mówi się, że zanim odjechał przez Bramę Zachodnią, Archiwista Dynastii Zhou ułożył książkę z pięciu tysięcy ideogramów, z których każdy rozwijał się we wszechświat, z rzekami, pokoleniami liści, własnymi gwiazdami i cywilizacjami, z oczami zwierząt świecącymi o zmierzchu, ze skalami muzycznymi, z obrońcami i łupieżcami, z nieprzebraną a zmienną pogodą. Mówi się także, że ci, którzy tej książki szukają, mogą ją znaleźć w bibliotece w Jin Tu, daleko za Bramą Zachodnią, gdzie każdy dostanie niespożytą liczbę żyć, okoliczności, ciał i historii, w których będzie mógł czytać, by w końcu, kto wie, pojąć jeden czy dwa znaki na stronie.
Niewidzialne biblioteki; Monica James, Lawrence Liang,Danish Sheikh, Amy Trautwein
spolszczenie: Jacek Dehnel
Wydawnictwo Literackie, 2022
Przyzwyczailiśmy się, by jednym ruchem odzierać stronę za stroną ze zdań i wyciskać z nich znaczenie, dlatego upór, z jakim Traktat o urnach opiera się takiej praktyce, w pierwszej chwili wytrąca nas z równowagi i oślepia. „Skoro zatem Adam został stworzony z ekstraktu Ziemi, to każda część mogłaby zaprzeczyć restytucji, niewielu jednak złożyło swe kości znacznie niżej, niżby je mogli otrzymać…” – musimy przerwać lekturę, wrócić, próbować tędy i owędy, i krok za krokiem brnąć dalej. Czytanie stało się dzisiaj tak łatwe, że powracanie do tych zagmatwanych zdań jest jak wybieranie się do miasta na grzbiecie ponurego i upartego osła, a nie pociągiem elektrycznym. Opieszały, kapryśny, niebiorący pod uwagę żadnej innej zasady poza własną chęcią, sir Thomas w zasadzie nie pisze w takim znaczeniu, w jakim piszą Froude czy Matthew Arnold. Strona druku pełni dzisiaj inną funkcję. Czyż nie przypochlebia się nam wręcz tą gorliwością, z jaką pomaga nam przez siebie przebrnąć, pobierając jedynie zwyczajową opłatę w wysokości naszej uwagi, a w zamian zapewniając nam pełną miarę, ale ani uncji więcej, ani mniej, niż nam się należy? w czasach sir Thomasa Browne’a wagi i miary były w opłakanym stanie. Mamy wszak świadomość, że sir Thomas za swoje pisma nigdy nie otrzymał nawet pensa. Wolno mu więc, skoro daje nam ze swej obfitości, wydzielić tylko lub aż tyle, ile sam zechce. Jest amatorem; to praca jego wolnych i swobodnych godzin; nie zawiera z nami żadnego kontraktu. Skoro zatem nic sir Thomasa nie przymusza, by dbać o czytelników, jego niewielkie książki będą nudne, jeśli tak zdecyduje, trudne, jeśli mu się tak spodoba, i piękne ponad miarę, jeśli akurat w stosownym będzie nastroju. Tym sposobem wkraczam oto w obszar wątpliwości, a mianowicie w obszar piękna. Czy już pierwsze słowa nie wciągają nas i nie czarują? „Kiedy zgasł już pogrzebowy stos i ucichło ostatnie pożegnanie, ludzie rozstawali się na zawsze ze swymi oddanymi ziemi Przyjaciółmi”. Dlaczego jednak piękno wywiera na nas taki wpływ, jaki wywiera, dlaczego budzi tę dziwną, spokojną ufność, jaką budzi – tego nikt powiedzieć nie potrafi. Wielu próbowało, a jedną z niezmiennych cech piękna jest to, że wzbudza w człowieku chęć, by je przekazywać dalej. Musimy złożyć jakąś ofiarę; musimy poświęcić mu jakieś działanie, choćby takie, by przejść na drugą stronę pokoju i przesunąć tę różę w wazonie, różę, która, tak na marginesie, właśnie zrzuciła płatki.
Virginia Woolf, Eseje wybrane
Wyd. Karakter, 2018
Co takiego wydarza się między północą a świtem, jaki to lekki wstrząs, dziwny moment niepokoju, jakby oczy na wpół się otwarły na blask, a sen nie był już potem tak mocny? Czy to może doświadczenie – seria wstrząsów, których się nie czuje, kiedy następują, naraz rozluźnia tkaninę? Coś przełamuje? Taki opis sugeruje niszczenie i rozpad, tymczasem proces, o którym myślę, ma skutki wręcz przeciwne. Bez względu na to, czym jest, na pewno nie niszczy, raczej już ma charakter twórczy.
"Na cmentarzu koło dziesiątej czekało już umówionych przez Hanię ośmiu ludzi z łopatami. Potężni, żylaści. Zaczęło się karczowanie krzaków. Berezowska przyprowadza Wasyla Danielickiego, który pamięta pogrzeb, i ma wskazać miejsce pochówku dziadka. Jest w nim dostojeństwo, dystynkcja, jakby nie pasował do otaczającego go kołchozowego świata.
– Tse tut (To tu) – wskazuje powykręcanym kosturem na kępę krzaków. Trwają długie debaty i spory o to, gdzie Tadeusz Modzelewski leży. Analiza zdjęć z pogrzebu. Wędrówki w czasie i przestrzeni. Odmierzanie kroków od widocznego na zdjęciu jesionu, który przez ponad 60 lat zmienił się w potężne drzewo. W końcu decyzja: kopiemy.
Wszystko, co złożone jest nietrwałe. Nie ustawajcie.
Siddhartha
Odwiedza nas 42 gości oraz 0 użytkowników.