Początek roku 1918 to nie był łatwy czas dla poezji. Trwała wojna, Warszawę po opuszczeniu miasta przez Rosjan okupowali Niemcy, więc muzy, zgodnie z rzymskim powiedzeniem, powinny były milczeć. Tymczasem Erato i Kaliope wyraźnie roztoczyły nad stolicą opiekę.
Jednak takiej awantury, jaka wybuchła, i to o wiersz, nikt nie mógł się spodziewać. Przecież sprawca całego zamieszania pisał i publikował już wcześniej. Począwszy od maja 1916 roku, w kolejnych zeszytach akademickiego miesięcznika „Pro Arte et Studio” ukazywały się wiersze studenta prawa, a potem, gdy już się przekonał, jak nudne i zamulające wyobraźnię potrafią być prawnicze kodeksy, adepta polonistyki, Juliana Tuwima. W zeszycie III – Teofania i Modlitwa, w IV – Dziewczyny, w VI – Ojczyzna, w VII – Syna poetowego narodziny, a w VIII – Kobiety. Na początku jednak budziły emocje tylko w gronie wtajemniczonych i zafascynowanych poezją, których zawsze najwięcej jest pośród studentów filologii polskiej. Tych samych, którzy przychodzili wysłuchiwać odczytów Tuwima o poezji Walta Whitmana i jego wystąpień na organizowanych przez uniwersyteckie Koło Polonistów wieczorach autorskich. „Przez plecy na karku czułam wyraźnie, jak biegną rozsypane paciorki, zimne, mroźne, krągłe paciorki. To jest nieomylny znak – to właśnie jest – poezja! Oczywista poezja. Prawdziwa jak złoto, które rozbłyska w rudzie” – wspominała spotkanie z Tuwimem Izabela Czajka-Stachowicz.
Wreszcie zebrał się na odwagę i posłał Staffowi własne wiersze, prosząc o wyrok: czy warto pisać. „Co przeżyłem, wyczekując odpowiedzi, tego nie opiszę” - wspominał. Potrafił w czasie dużej pauzy biec z Mikołajewskiej, gdzie mieściło się gimnazjum, do domu na Świętego Andrzeja, sprawdzić, czy jest list ze Lwowa. Długo nie było. Gdy po wielu tygodniach wreszcie nadszedł, „Jeszcze go nie przeczytałem, a już wiedziałem, że «jest dobrze», skoro poeta tak się rozpisał”, wspominał. Cztery stronice zapisane drobnym maczkiem nie mogły zawierać zdawkowego zniechęcenia do dalszego pisania. Staff pisał, że dostrzega talent, że młody autor powinien pisać i nawet „rzeź bezlitosna” wobec niektórych wierszy nie powinna go od tego odstręczyć. „Właśnie to, że stanąłem wobec talentu, kazało mi być dla jego dobra surowym” - ocenił Staff utwory gimnazjalisty. Bo są wśród nich wiersze „ładne”, ale ich ładność polega jedynie na braku wad. Są przez to poprawne, jest w nich rym i rytm, ale w prawdziwej poezji chodzi o coś więcej. Niektóre wiersze sprawiają wrażenie, jakby przerwano im oddech, dlatego Staff radził „pisać mniej, a dać rzeczy zjędrnieć, nabrać soku”. Utworów naprawdę skończonych jest jeszcze wśród wierszy Tuwima niewiele, ale nawet wśród tych niegotowych są zwrotki i ustępy „dużej piękności”. Jednak najbardziej z listów Staffa zapamiętał dwa zdania: „Kto się w siedemnastym roku życia nie burzył, ten nie był nigdy morzem, chyba miską wody”. I drugie, że takie miotanie się, rozterki i ciągła gotowość, by się wspinać, gdy tylko pojawi się na horyzoncie szczyt, to jest jak „czyhanie na swego Boga”. Te słowa kilka lat później stały się tytułem pierwszego tomu wierszy Juliana Tuwima, a list Staffa do końca życia przechowywał on jak największą relikwię. Tymczasem zachęcony pisał coraz więcej. A rozpoczęta w 1911 roku korespondencja trwała czterdzieści dwa lata, aż do śmierci - paradoksalnie - młodszego z poetów. Najpierw łączył ich stosunek mistrza i adepta, potem dwu równoprawnych gwiazd na poetyckim niebie, wreszcie przyjaźń.
„W granicznych dziełach sztuki narracyjnej - tych pochodzących z zamierzchłych tysiącleci oralności, a zapisywanych „na surowo” w momencie pojawienia się pisma - odnajdujemy ślady starego myślunku przedempatycznego. Jedną z najbardziej uderzających współczesnego czytelnika cech myślunku bohaterów (oraz - wolno zakładać - ówczesnych odbiorców) Iliady, Gilgamesza, Starego Testamentu, Wed i tym podobnych dzieł jest sąsiadująca z przykładami nowożytnej empatii zwierzęco-dziecięca bezrefleksyjność traktowania innych ludzi jak mięsa: kukły organiczne, może i wydające jakieś koherentne dźwięki, mające twarze i miny na twarzach, lecz oddzielone od „ja” nieprzekraczalną barierą obcości. Współczesnemu człowiekowi najłatwiej chyba wejść w tę mentalność poprzez jego własny stosunek do robotów, humanoidalnych androidów.
W zabytkach narracyjnych kultury oralnej nie występują momenty głębokiej autorefleksji postaci. Odyseję podaje się tu za dzieło graniczne: wędrówkę archetypicznego oszusta do nowego domu świadomości. Opowieść o budowaniu wewnętrznej opowieści: o sobie, swoim losie, odpowiedzialności, o swoich wyborach, możliwościach, o wyobrażeniach o innych. Wędrówkę oszusta - czyli tego, który najlepiej potrafi grać modelami umysłów; który umie żyć najwięcej „ja” naraz.
„Poezja grecka przyzwyczaiła nas do tego, co wydaje się nam zupełnie naturalne, a jednak w literaturach wielu innych ludów starożytnych wcale tak naturalne nie jest, mianowicie do ogarniania współczuciem przez poetę wszystkich ludzi (...). Grecki pieśniarz opisuje Trojan tak, że nie mamy żadnej wątpliwości: on tam z nimi jest, co bynajmniej nie znaczy, iż «staje po ich stronie»! Nie. I Achajom, i Trojanom przypatruje się równie uważnie. I z takim samym współczuciem. Jest to wielki przełom w dziejach ludzkości”.
Rozwój pisma umożliwił wspólne, grupowe podróże po kontynentach cudzego „ja”.”
Jacek Dukaj, „Po piśmie”
Wydawnictwo Literackie, 2019
HUGO VON HOFMANNSTHAL
BALZAK
Kto zna jedno czy drugie jego dzieło, ten nie zna tego wielkiego autora. Inaczej niż w „Fauście” czy wierszach Goethego, istota poetyckiego żywiołu Balzaka nie zawiera się w jakiejś jednej jego książce. Balzaka należy czytać szeroko i nie wymaga to osobliwego kunsztu. To najzwyklejsza lektura dla ludzi w najogólniejszym znaczeniu tego słowa obytych w świecie, od kancelisty adwokackiego czy subiekta do wielkiego pana. Dla ludzi w świecie obytych (mam tu na myśli mężczyzn wszelkiego stanu, polityków, wojskowych, komiwojażerów, kobiety z wyższej sfery i kobiety proste, duchownych, tych, co nie są ani literatami, ani pięknoduchami, i tych wszystkich, którzy czytają nie po to, aby się kształcić, lecz dla rozrywki) czytanie Goethego za każdym razem stanowi chyba pewien wysiłek, swojego rodzaju wydarzenie. W trudnych, zawiłych chwilach ich żywota Goethe najprawdopodobniej ich zawiedzie; Balzak zawsze okaże się przystępny.
Skąd bierze się moja pokora? A stąd, że zasiadam do stawiania znaczków na papierze w nadziei, że coś wyrażę, umiem na tym spędzać całe dnie, ale kiedy postawię kropkę, widzę, że nie wyraziłem nic. Chciałbym siebie uważać za geniusza, to jednak niezbyt się udaje. Co prawda nie wiem, gdzie są geniusze literatury, którym mógłbym zazdrościć. Ci dawni są schwytani przez obyczaj i styl swoich czasów, ci nowi poruszają się z trudem w przezroczystej patoce, która już zastyga. A ja ciągle z moim nienasyceniem, jak w tej chwili, kiedy podchodzę do okna, widzę wieżę z zegarem, w dole śnieg na trawnikach campusu Ann Arbor, przechodzącą po ścieżce dziewczynę i samo już to, bycie tu, przy tym oknie, w chwili takiej jak każda inna, to znaczy niepowtarzalnej, z bielą śniegu i ruchem nóg oglądanym z wysoka, wystarcza, żeby mnie wpędzić w lament nad niewystarczalnością języka.
Z tomu „Nieobjęta ziemia” Czesława Miłosza
Odwiedza nas 21 gości oraz 0 użytkowników.