Szły noce i dnie, słoty i pogody, wiatry i mgły. Koguty biły skrzydłami i piały na wschód słońca. Sroka skrzeczała na płocie. Szły lata, jesienie i zimy. Wrony kołowały nad szarymi śniegami. Drzewa szumiały gałęzią. Chłopcy trzech osiedleńców wzrastali w cieniu boru, dochodzącego niemal do chat, śwarne już były z nich otroki. Puszcza była złowroga i zła. Korzenie drzew wżerały się w zbite czerwone gliny, podczas suszy twardniejące na kamień, rozprzestrzeniały się w szarych, sypkich piaskach, bytowały na grubych warstwach próchniczych, na zetlałych, powalonych pniach. Po konarach wysoko chodził wiatr. Huczał nocami czarny i porywisty, łamał gałęzie i trzaskał stwoły. Głębokie wykroty rozdzierały wsiąkliwy kożuch mchów – czarne, niewidzące oczodoły ziemi.
Puszcza wołała głosami tajemnicy i lęku. Zimą pod same chaty podchodziły wilki, zwabione zapachem bydła. Wiosną niedźwiedź wyłaził na słodkie jęczmienie, żubry tratowały zasiewy, a od straszących ludzi odwracały się niechętnie i wzgardliwie. W mgliste jesienne poranki przesuwał się po skraju ciemny kształt łosia, w gęstwinie hukało coś, nawoływało, szeleściło – straszne, niepojęte i złe.
Gdyby mnie powołano
Do wymyślenia religii
Jej podstawą uczyniłbym wodę.
Zamiast chodzić do kościoła
Przeprawiano by się w bród przez rzekę,
Po czym przebierano w suchą odzież;
Oparłbym całą liturgię
Na symbolice przemoknięcia do nitki
W dzikim akcie strzelistym ulewy,
A na wschodzie postawiłbym wzniosłą
Szklankę wody, w której snop światła
Mógłby w swoich zmiennych załamaniach
Mrowić się bez końca jak tłum wiernych.
PHILIP LARKIN
przeł. Stanisław Barańczak
z tomu: The Whitsun Weddings (1964)
Żadne pomidory mi się nie podobały. Wszystkie były wodniste i zimne. Chciałem takich pomidorów, jakie umiała wyhodować Weronika Werhunt: mięsistych, z sercem, z posmakiem słońca i ziemi w miąższu. Nie było tu takich. Babka do swoich krzaczków mówiła. Pochylała się, głaskała listki, podwiązywała łęty i owoce, żeby ciężarem nie zniszczyły rośliny.
Czy ktoś jeszcze rozmawia z pomidorami? To tak jak z wielkimi pytaniami. Kogo one obchodzą, kiedy nie ma pomidorów? Śmierć? Życie? Wieczny powrót? [...] Chciałem jak najszybciej znaleźć się w kuchni, ukroić grube plastry pomidora, posypać je zmielonym grubo pieprzem i jeść.
Wojnicza zawsze dziwiło, że po wypiciu pewnej ilości tego dziwnie smacznego alkoholu najpierw wszyscy byli bardzo rozgadani, ale potem? Im więcej się go piło, tym bardziej skracały się zdania i tym więcej z nich pozostawało niedokończonych, jakby jakaś siła urywała im końcówki, przez co słowa stawały się niezrozumiałe. Człowieka ogarniało coś w rodzaju stuporu, jakby wyszedł na najrozleglejsze hale swojego umysłu, skąd widok jest nieprawdopodobny. Wraz z tym zanikała potrzeba słów. Sam Mieczysław miał często wrażenie, że wtedy wszyscy rozumieją się doskonale, że wystarczy porozumiewawcze spojrzenie i wszystko staje się oczywiste. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że panowie milkli i tylko patrzyli na siebie, jakby żywa do tej pory dyskusja przeniosła się do jakiegoś zbiorowego ich wnętrza. Ale zdarzało się to tylko po wypiciu większej ilości trunku, powiedzmy, trzeciej butelki, co zresztą wcale nie było takie rzadkie. Wtedy, patrząc na siebie, wzdychali porozumiewawczo i jedynie pan August składał dłonie w modlitewny dziób, jakby chciał im wszystkim o czymś przypomnieć, a oni przez chwilę z trudem koncentrowali się na tym znaku połączonych dłoni, w totalnym bezsłownym przekonaniu, że istnieje w kosmosie coś ważnego, o czym w żadnej chwili nie można zapomnieć, że jest jakiś punkt oparcia wskazywany przez pana Augusta, a ten punkt, w rozciągłości czasu, zamienia się w oś, oś nieskończoną, do bólu wertykalną, i wokół tej osi kręci się karuzela z nimi wszystkimi, szybującymi pod niebo na osobnych krzesełkach. Zdarza się, niestety, że ktoś zerwie się z łańcuchów – wtedy leci samotnie w powietrzu, po czym znika w srebrnej poświacie ziemi.
Wydawało mu się też, że Schwärmerei niosła ze sobą także efekty wizualne. Gdy kładł się po trunkowaniu (a obiecywał sobie, że nie będzie pić tyle tej diabelskiej nalewki!), widział pod powiekami rozbłyski albo figury zbudowane jakby z małych luster, które odbijały wszystko wokół z różnych kątów i jeszcze siebie wzajemnie, wprawiając wzrok w prawdziwie męczące opętanie. Jakiś świat szturmował jego ciało, chciał się dostać do jego mózgu, wysyłając najpierw światełka i iluzje
Empuzjon, Olga Tokarczuk
Wydawnictwo Literackie, 2022
Można było zrozumieć upodobanie mieszkańców Görbersdorfu do gęsi, ponieważ wszędzie w okolicy były jakieś stawy, potoki, jeziorka, jakby podziemna woda pchała się ku górze, ciągle przypominając o sobie, że jest, że istnieje. Może nawet była w tej obfitości wody jakaś mała pogróżka – co by się stało, gdyby ta woda postanowiła kiedyś wylać się na powierzchnię owej lejdejskiej doliny.
Korzystały na tym wszechobecne tutaj gęsi. Grzecznie wędrowały dwa razy dziennie ze swoich sypialni, które dzieliły z kurami, do zbiorników wodnych. Na przedzie zawsze szedł gąsior z obfitym podgardlem, czujny i nastroszony, a za nim jego harem pań w bieli, rozgęganych, jakby komentowały wszystko, co spotykają na swej drodze. Gąsior czasami lubił pogrozić kuracjuszom, wyciągał szyję i straszył, że uszczypnie. Kuracjuszki uciekały z piskiem i zawsze było to jakieś urozmaicenie w nudzie sanatoryjnego dnia. Wszędzie też poniewierały się gęsie pióra, te duże, którymi można by spisać naszą historię, ale i te małe puchowe, które uciekały ptakom w czasie kąpieli lub były wyskubywane w czasie zapamiętałych higienicznych zabiegów. Wiatr unosił je ponad deptakiem, ponad mostkami na strumieniu, a niektóre z nich płynęły wysoko ponad dachami domów i obserwowały stamtąd ludzki świat. Lubiły też zaczepiać się na ludzkich ubraniach i gest zdejmowania sobie nawzajem piórek z ramion był tutaj gestem powszechnym, przez który wyrażała się nawet jakaś wzajemna czułość, rodząca się z poczucia solidarności ludzi chorych i – przecież – skazanych na śmierć.
Niestety teraz także dla gęsi następował równie tragiczny czas. I one były przeznaczone na śmierć tej – jak i każdej – jesieni. Upasione na obfitości letniego pożywienia, pewne siebie i silne, znajdowały się w końcówce swojego życia.
Opitz ostrzył noże, a Frau Weber i Frau Brecht nie skubały już fasoli ani bobu, ale zszywały gęste płótno na wsypy do poduszek.
Piękne i dumne gęsi miały zamienić się wkrótce w słoiki smalcu, w zawekowane mięso, w gulasze i pasztety. I gdy wychodziły dumne i pełne godności na wprost wystrojonych kuracjuszy, nie wiedziały nawet, jak bardzo są bezbronne i jak mocno przypieczętowany jest ich los. Ludzka przewaga nad skazanymi na śmierć ptakami polegała na tym, że ludzie znali swoje mordercze zamiary. Dlatego uśmiechali się tylko pod nosem, patrząc na gęsi orszak sunący przez wieś z taką powagą i pewnością siebie, jaką mogą mieć jedynie nieśmiertelne istoty.
Empuzjon, Olga Tokarczuk
Wydawnictwo Literackie, 2022
Dlaczego więc, zapyta ktoś, wracamy do miejsc, w których się urodziliśmy Dla ścisłości, to nie my wracamy, wracają nasze tęsknoty, nasze lęki, niekiedy nasza rozpacz, my jesteśmy tylko igraszką naszych złudzeń. Miejsca, w których człowiek umiera, nie pozostawiają żadnych złudzeń. Dzięki temu stajemy się bogatsi o tę najdotkliwszą chyba mądrość, że musi się zapłacić całym życiem, aby zrozumieć prostą prawdę, że nie warto byłoby zaczynać życia od początku.
Ostatnie rozdanie, Wiesław Myśliwski
Odwiedza nas 57 gości oraz 0 użytkowników.