"Gdy oficjalnie ogłoszono kandydaturę Dulębianki, do wyborów został zaledwie tydzień.
Oczywiście wiadomo, że głosy oddane na kobietę zostaną ze względów formalnych unieważnione. Chodzi o manifest, który zwróciłby uwagę opinii publicznej. A do tego potrzebna jest poważna kampania.
Komitet Równouprawnienia Kobiet nie próżnuje. Do redakcji lwowskich gazet rozesłał odezwę zapraszającą na zebranie przedwyborcze. Pod koniec lutego, jak pisała „Zorza Ojczysta”, „na murach Lwowa pojawiły się, po raz pierwszy od kiedy Lwów Lwowem, afisze, czyli drukowane ogłoszenia, wzywające do głosowania przy wyborach na kobietę, p. Marię Dulębiankę, i zapraszające na zgromadzenie przedwyborcze, na którym ona wygłosi swą mowę kandydacką”.
Z Drukarni Udziałowej przy ulicy Kopernika wychodzą kolejne ogłoszenia. Plakaty z zaproszeniem na wiec. Podłużne, czerwonawe afisze z hasłem apelującym do sumień wyborców. Oszczędne ulotki z rączką wskazującą na nazwisko kandydatki. Druki tłumaczące doniosłość głosowania na kobietę. „Dokonajcie aktu sprawiedliwości wobec połowy ludności naszego miasta” – proszą działaczki.
Kampania zalewająca Lwów robi nie lada wrażenie. „Efektowne i rzucające się w oczy są plakaty p. Dulębianki” – potwierdza „Gazeta Narodowa”.
Konkurencja jest jednak spora.
"Nie umiałam już wrócić na ulicę, przy której stał dom dziadków, i przekroczyć furtki, którą w przeszłości przekraczałam dziesiątki tysięcy razy. Nie umiałam nawet wejść w tę uliczkę, by sprawdzić, czy sąsiedzi żyją i jak zmieniło się to miejsce. Za każdym razem, kiedy wracam do mojego miasta, robi się ono coraz mniejsze, a ja przechodzę obok tej ulicy i nie jestem w stanie wejść w głąb. Widok ulicy Rybnej sprawia mi ból. Tęsknię za babcią i dziadkiem i dlatego chciałabym zapomnieć każdy kształt, który tam znałam, drzewo za ich podwórkiem, rządki roślin, wychodek, drewnianą komórkę na narzędzia, dach oblany smołą, drewno przykryte płachtą, na które dziadek nie pozwalał nam się wspinać, choć jego kształt idealnie nadawał się na statek. Środkowy i tak na nie wchodził, bo zawsze był najodważniejszy z naszej trójki. Najmłodsza też się wdrapywała, bo chciała robić to co on. Ja zaś miałam najwięcej cierpliwości do przyglądania się światu, choć – na swoją zgubę – nie umiałam oddzielić tego, co godne zarejestrowania, od tego, co nieważne, i tego, co ciekawe, od tego, co niewarte uwagi. Przylepiało się do mnie wszystko i niczego nie umiałam się pozbyć, dlatego teraz pamiętam, co chciałabym zapomnieć, a nie pamiętam tego, co chciałabym zachować we wspomnieniach.
"Albo tak:
zimno jak diabli, wieje, deszcz zacina, idziesz karmić pingwiny. Okutany w szalik i w rękawiczkach. W prawej ręce w wiadrze – osiem kilo śledzi, w lewej – osiem kilo szprot i gromadników. Ale jesteś dzielny, bo takie masz zadanie sympatyczne, bądź co bądź, w tę chujową pogodę. Bo robisz to, co zawsze chciałeś. Zawsze. I tak idziesz, a obok ciebie Pan Żółty, bo już czekał blisko wejścia na wybieg. I kaczki też się tam obok zakręciły. Twoje ulubione kaczuchy, małe dinozaury. I Kapitan wystawia swój krzywy dziób z gniazda i wyskakuje zaraz obok twoich butów, bo już wie, że zaraz zje. Wyskakują z wody, wychodzą z gniazd i spomiędzy głazów: Sven i Emma, Muminek z Migotką, Brad i Angelina, Cher, Jack Sparrow, Tucker, Ester, Goffer i Harpia. I wzruszasz się strasznie, no gardło masz po prostu ściśnięte ze szczęścia, bo jednak zimno we Wrocławiu to mają wszyscy, ale tylko ty idziesz teraz karmić pingwiny. Tak jak zawsze chciałeś.
I wtedy mewa sra ci prosto między oczy."
Patryk Pufelski,Pawilon małych ssaków
Wydawnictwo Karakter, 2022
"Trudno byłoby sobie z tym wszystkim poradzić, gdyby nie pomoc innych mieszkańców. Ogrom pracy wiązał się z tym, że w gospodarstwie ciągle ktoś gościł. W czasie żniw przy maszynie do młócenia uwijało się nawet do dwudziestu osób. Niewiele mniejszy tłum gromadził się wczesną jesienią, gdy przychodziła pora na zbieranie ziemniaków. Z jednej strony oznaczało to jeszcze więcej obowiązków dla Anny. Jeśli sąsiad przychodził do ciebie robić, trzeba było go nakarmić, to rozumiało się samo przez się, bez żadnych wstępnych ustaleń. Porządny obiad dla wszystkich uważano za minimum uprzejmości. Z drugiej strony – Anna była w swoim żywiole, bo wokół ciągle się coś działo, zawsze można było do kogoś zagadać, czegoś się dowiedzieć.
Wspólnotowy wymiar tamtej pracy ciągle powraca w opowieściach nie tylko mojej babki, ale też innych osób, z którymi rozmawiałem. Zawsze mimochodem, bo oni sami nie traktują tego jako czegoś szczególnego. Tak się kiedyś robiło – kwitują, gdy zwracam im uwagę na ten wątek. Wspólnotowość dotyczyła zresztą nie tylko organizacji pracy, ale także relacji ekonomicznych. Częstowanie gości obiadem to tylko część szerszego zjawiska, na które składało się także „płacenie” za pomocą jajek, słoniny czy kaczek. Niewiele się zmieniło, odkąd młoda Ania biegała do piekarza wymienić skarpetki na chleb. W jedynym sklepie w Liszkowie kupowało się produkty za pieniądze, ale w sąsiedztwie wymieniano się towarami albo opierano się na „gospodarce długu”, na zasadzie: „ty mi latem pomagałeś przy żniwach, ja ci jesienią pomagam przy wykopkach”. Podobnie jak w Ujsołach kluczem było wzajemne zaufanie i utrzymywanie stałych relacji. Kiedy wiesz, że twój sąsiad nigdzie się nie wybiera i prędzej czy później będzie potrzebował twojej pomocy, nie musisz się obawiać, że nie dotrzyma obietnicy.
"Dla dziecka wieś to jeden wielki plac zabaw, tyle że raczej niebezpieczny. Pewnego dnia Anna już zbierała się z pola, gdy spostrzegła coś dziwnego. Kury skupiły się konspiracyjnie z tyłu obory, jakby coś ze sobą żywo konsultowały. To było dziwne, bo na co dzień dziobały ziemię przy domu. Jeśli Anna wiedziała coś o kurach, to tyle, że nie zmieniają swoich przyzwyczajeń z byle powodu. Nie zdążyła się nad tym zastanowić, gdy poczuła dym. Przyspieszyła kroku, a kiedy wyszła zza rogu obory, ujrzała swoje dzieci biegające wokół płonącego wozu. Miały ochotę pobawić się w strażaków, podpaliły więc siano na wozie. Ten się zajął i teraz próbowały go ugasić, nosząc wodę w małych puszkach po konserwach. Adaś, który miał pilnować młodszego rodzeństwa, dyrygował grupą ratowniczą, krzycząc: „Wincyj wody! Wincyj wody!” – przynajmniej do momentu, gdy mu się wyrwało: „Kurwa, nie domy rady!”."
Tomasz Szymon Markiewka, Nic się nie działo. Historia życia mojej babki
Wydawnictwo Czarne, 2022
Więc kiedy ty będziesz mówił, to nie tylko nam dowody przytaczaj, że sprawiedliwość jest lepsza od niesprawiedliwości, tylko nam mów o tym, co każda z nich sama przez się robi z duszą, w której zamieszka, i przez to jedna jest złem, a druga dobrem. A opinie i pozory zostaw.
„[...] Co do krytyków zaś, także tych z profesorskimi tytułami. Doprawdy, panowie, ileż trzeba mocy, by zachęcić was do milczenia. To, co niektórzy z waszego grona piszą o poezji […] jest pianą waszej niemocy, haniebną odmianą języka głupców, piosenką pijaka o świcie z poderżniętym gardłem. Czyż nikt z waszego grona nie przeczytał uważnie Listów do młodego poety Rainera Marii Rilkego? „Słowa krytyków ani o jotę nie zbliżają nas do dzieła sztuki, są to zawsze tylko mniej lub bardziej niefortunne nieporozumienia. Nie tak łatwo wszystko ująć i wypowiedzieć, jak to nam zwykle sugerują; nie można wysłowić wszystkiego, co się zdarza, wiele zdarzeń żyje w przestrzeni, której nigdy nie naruszyło słowo. A zdarzenia, które najtrudniej wysłowić, to dzieła sztuki – tajemnicze egzystencje, trwające obok naszego życia, gdy to przemija”. Bardzo proszę wziąć słowa autora Elegii duinejskich pod uwagę. Jeśli cokolwiek dla was jeszcze znaczą wybitni poeci. [...]”
Paweł HuelleOdwiedza nas 23 gości oraz 0 użytkowników.